Powietrze było
ciepłe, a ubranie momentalnie przylepiło mi się do ciała. Przed hostelem czekał
już autobus, którym miałam przemierzyć setki kilometrów w kierunku Laosu. Wiedziałam,
że będzie to jedna z najdłuższych tras podczas całej wyprawy do Azji. Nie
sądziłam jednak, że przyniesie tyle wrażeń i inspirujących spotkań.
W piątek po
południu przyjechałam do miasteczka Pai na północy Tajlandii. Moje plany nie
zakładały odwiedzania tego miejsca. Ba! Nawet nie miałam pojęcia o jego
istnieniu. O Pai, pierwszy raz usłyszałam od znajomego z Bangkoku. Sposób, w
jaki mówił o tym miejscu i uśmiech, który rysował się na jego twarzy, nie
pozostawiały wątpliwości – musiałam tam pojechać. Wszystko zaczęło się
komplikować, kiedy 2 dni wcześniej, złapałam infekcję układu
moczowego. Ponoć to bardzo częsta przypadłość w Azji i zważając na warunki
sanitarne jakie tu panują, wcale mnie to nie dziwi. Po kilku próbach
wytłumaczenia w aptece w tego, co mi dolega, farmaceutka w końcu zrozumiała. Przyniosła
z zaplecza magiczną saszetkę do wypicia (która kosztowała mnie całe 70zł!) i
obiecała, że wszystko ustąpi w ciągu 24h.
Następnego dnia, wahałam
się czy w tym stanie powinnam jechać do Pai, ale zaryzykowałam. Droga z Chiang
Mai do Pai okazała się być jedną z najbardziej wyboistych i stromych dróg,
jakie w życiu przemierzałam. Ktoś cierpliwy doliczył się, że ma aż 762 zakrętów
na zaledwie 130 km trasy! Kiedy po 4h w końcu dotarliśmy do Pai, byłam wykończona,
ale okazało się, że najgorsze dopiero przede mną…
Infekcja nie
ustąpiła, a moja temperatura rosła z godziny na godzinę. Skontaktowałam się z
ubezpieczycielem, który zalecił powrót do szpitala w Chiang Mai lub wizytę w
Pai, jednocześnie zaznaczając, że szpital nie należy do najlepszych i za wizytę
będę musiała zapłacić sama, bo nie realizują tu transakcji bezgotówkowych.
Powrót do Chiang Mai nie wchodził w grę, więc miałam tylko jedno wyjście. Zostawiłam
plecak w pokoju i udałam się prosto do szpitala. Kiedy przekroczyłam próg tego
miejsca, od razu miałam ochotę zawrócić i zapomnieć, że cokolwiek mi dolega.
Poczekalnia była
wypełniona po brzegi pacjentami, niektórzy z nich mieli zdecydowanie mniej
szczęścia ode mnie. Złamana noga, ręka, zabandażowane głowy i kroplówki
zawieszone na pędzie bambusa, a do tego duszący zapach unoszący się w całym
pomieszczeniu. Na swoją kolejkę czekałam ponad 3h, a wyniki badań dostałam 5h
później… Lekarka, która przyjmowała w tym samym czasie pięciu innych
pacjentów, wydusiła z siebie kilka słów łamanym angielskim. Zrozumiałam niewiele,
a właściwie tylko tyle – „bad results” i „antibiotic”.
***
Następnego dnia
rozpoczęłam podróż do Laosu, a dokładniej do Vang Vieng, gdzie miałam spędzić
kolejne trzy tygodnie. Modliłam się, żeby 48h podróży minęło w miarę szybko i
żeby leki przeciwbólowe w końcu zaczęły działać. Po kilkunastu minutach
uświadomiłam sobie, że ta górzysta trasa wygląda znajomo. Znów zmierzaliśmy w
kierunku Chiang Mai…
Kupując bilet w Pai
byłam przekonana, że trasę pokonamy jednym autobusem, ale już na dworcu okazało
się, że przesiadek będzie co najmniej trzy. Widziałam oczyma wyobraźni, jak
taszczę moje plecaki z jednego autobusu do drugiego, co przy moich problemach z plecami, nie wróżyło nic dobrego. Zniechęcona i bezradna usiadłam na krawężniku
i cierpliwie czekałam, aż kierowca skończy palić papierosa.
Wtedy pojawiła się
ona. Szczupła blondynka z burzą blond loków, które przysłaniały co najmniej
połowę jej twarzy. Miała jasną, alabastrową cerę i delikatnie zaróżowione
policzki. Wyglądała na nieco zagubioną, ale z jej błękitnych oczu bił
przeszywający spokój. Okazało się, że zmierzamy w tym samym kierunku.
Kate, podobnie jak
ja, porzuciła swoje dotychczasowe życie, żeby podróżować po Azji Południowo-Wschodniej.
Decyzję o realizacji tej wyprawy odkładała przez wiele lat. Do momentu, kiedy wykryto
u niej raka piersi. Miała zaledwie 36 lat. Miesiąc wcześniej dostała awans na
szefa działu marketingu w jednej z wiodących firm finansowych, a w 2017 roku
miała powiedzieć sakramentalne „tak” w rodzinnym kościele w Denver. Tego dnia jej
wszystkie plany legły w gruzach. Pierwsze miesiące choroby pamięta jak przez
mgłę. Była załamana. Później przyszła faza akceptacji, wypełniona setkami pytań,
a właściwie tym najważniejszym – ile będzie żyć.
Rak przewartościował
jej całe życie. Praca i wszystkie projekty musiały zejść na dalszy plan. Początkowo
nie mogła odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale wkrótce zaczęła czerpać z
niej jak najwięcej. Spotykała się z rodziną i przyjaciółmi, których zaniedbała
w pogodni za karierą. Znalazła czas na czytanie książek i urządzenie ogrodu, o
którym marzyła od dawna. Mimo, że od zawsze należała do osób, które odkładały
wszystko „na jutro”, dzięki chorobie zrozumiała, że najlepszy moment na
działanie jest „teraz”. To właśnie
skupienie się na chwili obecnej oraz odgrodzenie się od przeszłości i
przyszłości stały się jej najskuteczniejszą metodą w walce z rakiem.
Chemioterapia,
radioterapia i dwie operacje pochłonęły niemalże wszystkie oszczędności. Po
ponad 2-letnim leczeniu, została z niczym. Bez pieniędzy, bez pracy i bez
narzeczonego, który nie potrafił poradzić sobie z jej chorobą. Ktoś mógłby
powiedzieć, że tamtego roku Kate odniosła największą życiową porażkę. Ona
jednak chorobę wspomina jako największą życiową lekcję, której nie zamieniłaby
za nic w świecie. To dzięki niej dowiedziała się, że ma siły znieść wszystko,
co przyniesie życie. Szansa, którą dostała dodała jej odwagi i pewności siebie
w realizacji marzeń i pasji, które odkładała na później.
***
W ciągu tych 48h
podróży, płakałyśmy i śmiałyśmy się do łez, mówiłyśmy o naszych tęsknotach,
marzeniach, wspominałyśmy te mniej i bardziej udane związki. Znałyśmy się
zaledwie kilkanaście godzin, a ja miałam wrażenie, jakby upłynęły już całe wieki.
Kiedy dotarłyśmy w
końcu do Laosu, udałyśmy się do najbliższego bankomatu. I ku naszemu zdziwieniu
zostałyśmy milionerkami, wypłacając zaledwie 120 dolarów.
Znów uśmiałyśmy się
do łez.
I wtedy
zrozumiałam, że to o takie spotkania chodzi w podróżowaniu. Że podróże to nie tanie
bilety lotnicze, największe atrakcje turystyczne czy adresy fajnych
restauracji. W podróżach
najważniejszy jest człowiek i jego historia, której należy wysłuchać, poszukać
w niej cząstki siebie i przekazać ją dalej światu.
Brak komentarzy