INSTAGRAM

INSTAGRAM
INSTAGRAM

TRAVELS

TRAVELS
TRAVELS

E-BOOK

E-BOOK
FASHION

O kolejnej wizycie w szpitalu, inspirującym spotkaniu i o tym jak zostałam milionerką

Powietrze było ciepłe, a ubranie momentalnie przylepiło mi się do ciała. Przed hostelem czekał już autobus, którym miałam przemierzyć setki kilometrów w kierunku Laosu. Wiedziałam, że będzie to jedna z najdłuższych tras podczas całej wyprawy do Azji. Nie sądziłam jednak, że przyniesie tyle wrażeń i inspirujących spotkań.

W piątek po południu przyjechałam do miasteczka Pai na północy Tajlandii. Moje plany nie zakładały odwiedzania tego miejsca. Ba! Nawet nie miałam pojęcia o jego istnieniu. O Pai, pierwszy raz usłyszałam od znajomego z Bangkoku. Sposób, w jaki mówił o tym miejscu i uśmiech, który rysował się na jego twarzy, nie pozostawiały wątpliwości – musiałam tam pojechać. Wszystko zaczęło się komplikować, kiedy 2 dni wcześniej, złapałam infekcję układu moczowego. Ponoć to bardzo częsta przypadłość w Azji i zważając na warunki sanitarne jakie tu panują, wcale mnie to nie dziwi. Po kilku próbach wytłumaczenia w aptece w tego, co mi dolega, farmaceutka w końcu zrozumiała. Przyniosła z zaplecza magiczną saszetkę do wypicia (która kosztowała mnie całe 70zł!) i obiecała, że wszystko ustąpi w ciągu 24h.

Następnego dnia, wahałam się czy w tym stanie powinnam jechać do Pai, ale zaryzykowałam. Droga z Chiang Mai do Pai okazała się być jedną z najbardziej wyboistych i stromych dróg, jakie w życiu przemierzałam. Ktoś cierpliwy doliczył się, że ma aż 762 zakrętów na zaledwie 130 km trasy! Kiedy po 4h w końcu dotarliśmy do Pai, byłam wykończona, ale okazało się, że najgorsze dopiero przede mną…

Infekcja nie ustąpiła, a moja temperatura rosła z godziny na godzinę. Skontaktowałam się z ubezpieczycielem, który zalecił powrót do szpitala w Chiang Mai lub wizytę w Pai, jednocześnie zaznaczając, że szpital nie należy do najlepszych i za wizytę będę musiała zapłacić sama, bo nie realizują tu transakcji bezgotówkowych. Powrót do Chiang Mai nie wchodził w grę, więc miałam tylko jedno wyjście. Zostawiłam plecak w pokoju i udałam się prosto do szpitala. Kiedy przekroczyłam próg tego miejsca, od razu miałam ochotę zawrócić i zapomnieć, że cokolwiek mi dolega. 

Poczekalnia była wypełniona po brzegi pacjentami, niektórzy z nich mieli zdecydowanie mniej szczęścia ode mnie. Złamana noga, ręka, zabandażowane głowy i kroplówki zawieszone na pędzie bambusa, a do tego duszący zapach unoszący się w całym pomieszczeniu. Na swoją kolejkę czekałam ponad 3h, a wyniki badań dostałam 5h później… Lekarka, która przyjmowała w tym samym czasie pięciu innych pacjentów, wydusiła z siebie kilka słów łamanym angielskim. Zrozumiałam niewiele, a właściwie tylko tyle – „bad results” i „antibiotic”.

***

Następnego dnia rozpoczęłam podróż do Laosu, a dokładniej do Vang Vieng, gdzie miałam spędzić kolejne trzy tygodnie. Modliłam się, żeby 48h podróży minęło w miarę szybko i żeby leki przeciwbólowe w końcu zaczęły działać. Po kilkunastu minutach uświadomiłam sobie, że ta górzysta trasa wygląda znajomo. Znów zmierzaliśmy w kierunku Chiang Mai…

Kupując bilet w Pai byłam przekonana, że trasę pokonamy jednym autobusem, ale już na dworcu okazało się, że przesiadek będzie co najmniej trzy. Widziałam oczyma wyobraźni, jak taszczę moje plecaki z jednego autobusu do drugiego, co przy moich problemach z plecami, nie wróżyło nic dobrego. Zniechęcona i bezradna usiadłam na krawężniku i cierpliwie czekałam, aż kierowca skończy palić papierosa.

Wtedy pojawiła się ona. Szczupła blondynka z burzą blond loków, które przysłaniały co najmniej połowę jej twarzy. Miała jasną, alabastrową cerę i delikatnie zaróżowione policzki. Wyglądała na nieco zagubioną, ale z jej błękitnych oczu bił przeszywający spokój. Okazało się, że zmierzamy w tym samym kierunku.

Kate, podobnie jak ja, porzuciła swoje dotychczasowe życie, żeby podróżować po Azji Południowo-Wschodniej. Decyzję o realizacji tej wyprawy odkładała przez wiele lat. Do momentu, kiedy wykryto u niej raka piersi. Miała zaledwie 36 lat. Miesiąc wcześniej dostała awans na szefa działu marketingu w jednej z wiodących firm finansowych, a w 2017 roku miała powiedzieć sakramentalne „tak” w rodzinnym kościele w Denver. Tego dnia jej wszystkie plany legły w gruzach. Pierwsze miesiące choroby pamięta jak przez mgłę. Była załamana. Później przyszła faza akceptacji, wypełniona setkami pytań, a właściwie tym najważniejszym – ile będzie żyć.

Rak przewartościował jej całe życie. Praca i wszystkie projekty musiały zejść na dalszy plan. Początkowo nie mogła odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale wkrótce zaczęła czerpać z niej jak najwięcej. Spotykała się z rodziną i przyjaciółmi, których zaniedbała w pogodni za karierą. Znalazła czas na czytanie książek i urządzenie ogrodu, o którym marzyła od dawna. Mimo, że od zawsze należała do osób, które odkładały wszystko „na jutro”, dzięki chorobie zrozumiała, że najlepszy moment na działanie jest „teraz”.  To właśnie skupienie się na chwili obecnej oraz odgrodzenie się od przeszłości i przyszłości stały się jej najskuteczniejszą metodą w walce z rakiem.

Chemioterapia, radioterapia i dwie operacje pochłonęły niemalże wszystkie oszczędności. Po ponad 2-letnim leczeniu, została z niczym. Bez pieniędzy, bez pracy i bez narzeczonego, który nie potrafił poradzić sobie z jej chorobą. Ktoś mógłby powiedzieć, że tamtego roku Kate odniosła największą życiową porażkę. Ona jednak chorobę wspomina jako największą życiową lekcję, której nie zamieniłaby za nic w świecie. To dzięki niej dowiedziała się, że ma siły znieść wszystko, co przyniesie życie. Szansa, którą dostała dodała jej odwagi i pewności siebie w realizacji marzeń i pasji, które odkładała na później.

***

W ciągu tych 48h podróży, płakałyśmy i śmiałyśmy się do łez, mówiłyśmy o naszych tęsknotach, marzeniach, wspominałyśmy te mniej i bardziej udane związki. Znałyśmy się zaledwie kilkanaście godzin, a ja miałam wrażenie, jakby upłynęły już całe wieki.

Kiedy dotarłyśmy w końcu do Laosu, udałyśmy się do najbliższego bankomatu. I ku naszemu zdziwieniu zostałyśmy milionerkami, wypłacając zaledwie 120 dolarów.

Znów uśmiałyśmy się do łez.

I wtedy zrozumiałam, że to o takie spotkania chodzi w podróżowaniu. Że podróże to nie tanie bilety lotnicze, największe atrakcje turystyczne czy adresy fajnych restauracji. W podróżach najważniejszy jest człowiek i jego historia, której należy wysłuchać, poszukać w niej cząstki siebie i przekazać ją dalej światu.



Brak komentarzy