Gold Coast powoli
budzi się do życia. Nad oceanem pojawiają się pierwsze promienia słońca, które
dotykają powierzchni wody, sprawiając, że nabiera ona nieco złotawego odcienia. Siedzę na zupełnie
wyludnionej plaży i czuję charakterystyczne ciepło. Zastanawiam się czy
dochodzi z zewnątrz, czy to moje serce, w przypływie radości i podekscytowania, uwalnia
tyle energii.
Czy to już?
Wracam myślami do poprzedniego roku i momentów, które
sprawiły, że znalazłam się dziś w tym a nie innym miejscu. Do nieprzespanych nocy, bieganin po
urzędach, prawnikach, tłumaczach. Przygotowań do egzaminu z angielskiego,
wysyłania dokumentów do ambasady w Berlinie. Ale przede wszystkim do osób,
które wspierały mnie w realizacji tego pomysłu, mimo, że szanse były tak
niewielkie.
Powoli dociera do mnie fakt, że tu jestem. W końcu dotarłam
do miejsca, które widziałam setki razy na fotografiach i filmach. Do kraju,
który śnił mi się po nocach i którego krajobrazy miałam przed oczyma przez
ostatnie miesiące.
Jestem w Australii.
Właśnie spełniło się moje największe marzenie. A ja chyba
nie do końca jestem tego świadoma. Miliony myśli kłębią się w mojej głowie. Z
jednej strony czuję ogromną radość i satysfakcję, bo przecież tyle miesięcy
czekałam na ten moment, z drugiej strony, bez żadnego przyzwolenia, wdziera się
do mojego umysłu niepokój. Podpowiada, że najtrudniejsza część dopiero przede
mną. Poszukiwania pracy, mieszkania, zaaklimatyzowanie się w innym środowisku, zawieranie nowych
znajomości. Usiłuję odgonić tego intruza i skupić się tylko na pozytywnych
aspektach mojej sytuacji.
I kiedy wreszcie spoglądam na siebie w łagodniejszym
zwierciadle, widzę, że bez względu na to co przyniesie przyszłość,
najważniejsze już się wydarzyło. Zrozumiałam, że to nie przekroczenie
granic Australii było najważniejsze, ale
droga, którą przebyłam, żeby się tu znaleźć. To ona ukształtowała moją
osobowość. Mimo, że wiła się po najciemniejszych przestworzach i nieraz
podsuwała znaki sugerujące, że powinnam zawrócić - nie poddałam się. Brnęłam do
przodu, bo wiedziałam, że o te trudne do zrealizowania marzenia trzeba walczyć
jeszcze mocniej.
***
Na lotnisku w Gold Coast przy kontroli paszportów przywitał
mnie sympatyczny Australijczyk, którego włosy były już nieco przyprószone siwym
pyłem. Spojrzał na mój paszport, na mnie, na paszport, znów na mnie i na
paszport. Zastanawiał się pewnie czy ta groźnie wyglądająca kobieta na
paszportowym zdjęciu, to rzeczywiście ja.
- Work & Holiday visa? – zapytał.
- Yes, sir. – odpowiedziałam darząc go najserdeczniejszym
uśmiechem jakim potrafiłam.
- Welcome to Australia. Make yourself at home!
Od razu zrobiło mi się cieplej na sercu.
Czysta karta.
365 dni.
Czas start!
Brak komentarzy