Przyglądam się
tegorocznym maturzystom i wspominam, co czułam 8 lat temu, kiedy czekałam przed
salą gimnastyczną na usadzenie w odpowiedniej ławce. Byłam zdenerwowana i
przerażona. Przez trzy lata wszyscy powtarzali, że matura to
najważniejszy egzamin w życiu.
Poprzedzały go
miesiące nauki, wyrzeczeń i nieprzespanych nocy. Biorąc pod uwagę fakt, że
chodziłam do jednego z najlepszych liceów w województwie, wymagania i presja
były jeszcze większe. Ale miały zagwarantować dostanie się na wymarzone studia.
Już pierwsze tygodnie w szkole wspominam niezbyt miło, a z każdym miesiącem
było coraz gorzej. Ogromne oczekiwania i stres towarzyszyły mi na każdym kroku.
W końcu szczerze znienawidziłam to miejsce. Nie znałam w klasie niemalże
nikogo, a większość moich rocznikowych rówieśników była rozpieszczonymi dziećmi
bardzo bogatych rodziców.
Znaczna część
nauczycieli nie potrafiła przekazać wiedzy albo była wypalona długoletnim
nauczaniem. Byli też tacy, którzy uważali, że ich przedmiot jest najważniejszy
i nawet jeśli nie deklarowaliśmy jego zdawania na maturze, nie odpuszczali
nawet na chwilę. Najgorzej wspominam lekcje fizyki, na których
nauczycielka ciągle powtarzała jaka
jestem beznadziejna i że się do niczego nie nadaję. Teraz takie słowa
puściłabym w niepamięć, ale wtedy tak utkwiły w mojej głowie, że zaczęłam w
nie wierzyć.
Chodziłam do
klasy o profilu biologiczno-fizyczno-chemicznym, a na maturze zdawałam
rozszerzoną biologię, chemię i angielski, co otwierało furtkę do medycznych
i technicznych kierunków. Przygotowania szły mi całkiem nieźle do momentu, w
którym zrozumiałam, że w maturze zupełnie nie chodzi o moją wiedzę czy
umiejętności. Tu liczył się KLUCZ. Możesz wkuć na pamięć kilka podręczników,
nauczyć się pisać piękne opowiadania, mieć wszystkie definicje i wzory w jednym
palcu, ale jeśli nie trafisz w klucz, to koniec. Taki system oceniania jest
moim zdaniem totalną głupotą. Nie uczy logicznego rozwiązywania problemów czy
kreatywnego podejścia, ale skupia się na szablonowości i przeciętności.
Poza tym
decydowanie w wieku 18 lat o swojej przyszłości jest tak samo śmieszne, co
przerażające. Świadczy o tym fakt, że złożyłam moje papiery m.in. na
stomatologię, mimo iż nie cierpię chodzić do dentysty, a na widok krwi robi mi
się słabo.
***
Od mojej matury
minęło równo 8 lat. Liceum skończyłam z wyróżnieniem, dostałam się na studia, w
czasie których nawet udało mi się dostać stypendium rektora i Unii
Europejskiej. Obroniłam tytuł magistra inżyniera, chociaż nauczycielka od fizyki twierdziła, że prędzej jej kaktus
wyrośnie na ręce, niż ja skończę AGH.
Czy matura
rzeczywiście była najważniejszym egzaminem w życiu?
Nie wydaje mi
się. Może sporo od niej zależy, ale z perspektywy czasu widzę, że to tylko
furtka do jakiejś drogi. A tak naprawdę furtek i dróg jest wiele. Dokładnie
pamiętam moment, w którym powtarzano mi jak mantrę, że liceum to sielanka. Na
studiach to dopiero będzie… Kolokwia, egzaminy, sesje. Później straszono, że po
studiach zacznie się prawdziwe życie. Praca, problemy, szara rzeczywistość.
Tymczasem większość czarnych scenariuszy się nie sprawdziła. Każdy ze
wspomnianych etapów był niesamowitą przygodą, którą witałam z otwartymi
ramionami i czerpałam z niego jak
najwięcej.
Za miesiąc
podejdę do kolejnego życiowego „egzaminu”, tym razem na nowym kontynencie. I
chociaż znów słyszę demotywujące komentarze jak w przeszłości, to nie daję się
im zwieść. Bo bez względu na to co mówią inni, to od nas samych zależy, jak
będziemy patrzeć na swoją przyszłość.
A teraz widzę, że matura była tylko rozgrzewką
przed życiowym maratonem.
Brak komentarzy