Malezja od samego
początku nie przywitała mnie zbyt życzliwie. Jednak to, co wydarzyło się
kolejnego dnia było jak wyjęte z koszmarów i spokojnie mogłoby posłużyć jako
scenariusz filmu sensacyjnego.
Już na lotnisku w
Kuala Lumpur zaczęło robić się ciekawie. Po 30 minutach oczekiwania na mój
bagaż, uświadomiłam sobie, że wszyscy pasażerowie mojego lotu kierują się już
do wyjścia. Moja intuicja podpowiadała mi, że coś jest nie tak, ale
podświadomie próbowałam wyciszyć jej głos. Byłam nadzwyczaj spokojna. Zgłosiłam
sytuację do obsługi lotniska, która skierowała mnie do biura Air Asia. Kiedy
sprawdziliśmy, że rzeczywiście stałam przy właściwej taśmie i nie ma tam mojego
bagażu, Pan z obsługi niewzruszonym głosem odrzekł, że prawdopodobnie zgubiono
mój bagaż… Eureka!
Tak więc
czekałam. I czekałam. Godzinę. Dwie. Trzy…
W końcu po prawie
czterech godzinach obsługa przyniosła mój plecak. Wyglądał jakby przeżył co
najmniej trzy loty, huragan, burzę piaskową, a na koniec ktoś wytarzał go w
błocie. Nie wspominając już o tym, że wrócił do mnie bez pokrowca. Ale w tym
momencie było to już najmniej ważne.
Szczęśliwa, że
odzyskałam mój dobytek, zamówiłam Ubera do mieszkania wynajętego na Airbnb.
Myślałam, że wszystko pójdzie już sprawnie, no bo co jeszcze mogło pójść nie
tak? Otóż mogło… Pewnie większość z Was tego nie wie, ale kierowcy w niektórych
azjatyckich krajach bardzo lubią akceptować zgłoszenia na przejazd, a później
po 10, 15 lub 30 minutach odwoływać kurs… Tak więc czekałam kolejne 2h na
lotnisku, gdzie ostatecznie spędziłam dużo więcej czasu niż w samolocie z
Wietnamu do Malezji.
***
Następnego dnia
wyszłam wcześnie z mieszkania z nastawieniem, że wyczerpałam już limit mojego
pecha w Kuala Lumpur. Jak to zwykle u mnie bywa, nie miałam ściśle ustalonego
planu na zwiedzanie miasta, wiedziałam tylko, że chcę zobaczyć widok z KL
Tower, Central Market oraz KLCC Park.
Kiedy zbliżała
się pora obiadu skierowałam się w stronę ChinaTown, bo słyszałam, że jest tam
sporo fajnych i niedrogich miejscówek, serwujących tradycyjną chińską kuchnię.
Zmierzałam tam dość wolnym krokiem i po chwili zorientowałam się, że idzie za
mną jakiś mężczyzna. Na oko wyglądał na jakieś 55 lat, miał dość ciemną
karnację i beżowo-szare ubranie, które nie za specjalnie wyróżniało się w
tłumu. Jednak było coś co przykuło moją uwagę - dziwne, przeszywające
spojrzenie. Już od pierwszych sekund zaczął wzbudzać we mnie niepokój, ale nie
chciałam go zbyt szybko oceniać. Sytuacja zaczęła mnie niepokoić, kiedy
zobaczyłam go kilka godzin później przy wyjściu z galerii handlowej. Szedł
równo z moim tempem, obserwując mnie ukradkiem z drugiej strony ulicy. Staram
się zgubić go kilka razy, ale za każdym razem pojawiał się znikąd. Przerażona
próbowałam złapać taksówkę, ale żadna się nie zatrzymała. Jak na złość padł mi
telefon, więc zamówienie Ubera też nie wchodziło w grę. Jedynym wyjściem był
autobus. Skierowałam się na przystanek najbardziej krętą drogą, żeby tylko zbić
go z tropu.
Po kilku
minutach, podjechał autobus jadący prosto do mojego mieszkania. Rozejrzałam się
zaraz po wejściu, żeby upewnić się czy jestem bezpieczna. I tak też mi się
wydawało, dopóki nie zobaczyłam, że mężczyzna, który mnie śledził, siedzi na
ławce tuż obok mojego autobusu. Nie wiem jakim cudem się tam znalazł… Serce
waliło mi jak szalone i modliłam się tylko, żeby tylko mnie nie zauważył. Kilka
sekund później ruszyliśmy.
Po tym jak
minęliśmy kilka przystanków, kobieta, stojąca koło mnie w autobusie, wpadła w
furię. Krzyczała jak szalona, wymachując energicznie rękoma. Nie rozumiałam
nawet jednego słowa, a kiedy próbowałam się dowiedzieć, co się dzieję,
mężczyzna siedzący obok, skutecznie mnie uciszył, przystawiając mi dłoń do ust.
Po chwili kierowca zatrzymał autobus. Okazało się, że ktoś ukradł jej telefon,
który miała jeszcze na przystanku i groziła, że jeśli go nie odzyska, to zabije
nas wszystkich. Przez kolejne minuty trwała batalia słowna między kierowcą,
kobietą, a pasażerami. W końcu jakiś nastolatek rzucił telefon na podłogę i
uciekł przez okno, przez co sytuacja z tragicznej, zrobiła się nieco komiczna.
Kiedy wróciłam do
mieszkania, położyłam się na łóżku i tkwiłam w bezruchu przez ponad godzinę,
zastanawiając się czy wszystko co się wydarzyło, działo się naprawdę.
Opowiedziałam tę historię kilku mieszkańcom Malezji i byli mocno zaskoczeni,
twierdząc, że Kuala Lumpur to przecież bardzo bezpieczne miejsce. Nie wiem,
może dla nich tak… Ja znalazłam się tutaj w wielu sytuacjach, w których czułam się niekomfortowo i na przyszłość na pewno będę bardziej świadoma różnic
kulturowych i konsekwencji, jakie mogą z nich wynikać. Szczególnie jeśli
podróżuje się w pojedynkę.
Brak komentarzy