Przypłynęłam
kilka dni temu do George Town, niezwykle klimatycznego miasteczka w Malezji.
Wykończona po podróży zaczęłam szukać mojego hostelu. Tym razem, o dziwo, nie
zgubiłam się i dotarłam na miejsce już po kilku minutach. Byłam z siebie bardzo
dumna.
Początkowo miałam
zarezerwować prywatny pokój, ale jako że jestem ostatnio w bardzo „social”
nastroju, postanowiłam zatrzymać się w 4-osobowym pokoju. Przydzielono mi
piętrowe łóżko, przez co przypomniały mi piękne, studenckie czasy i akademik, w
którym mieszkałam całe studia. Szybko się rozpakowałam i wspięłam na łóżko z
nadzieją, że utnę sobie krótką drzemkę.
Wtedy do pokoju weszła ona.
No oko wyglądająca na jakieś 60 lat kobieta. Przywitała mnie
gromkim: „Hello sunshine!” i zapytała skąd jestem. Kiedy odpowiedziałam, że z
Polski, uśmiechnęła się szeroko i zaczęła opowiadać historię sprzed 35 lat o…
jej romansie z Polakiem! Nie oszczędzała mi nawet pikantnych szczegółów tego
związku, a znałyśmy się zaledwie kilka minut. Później wyciągnęła z walizki
kolorowe sukienki, które kupiła podczas ostatniej podróży po Indiach.
Przymierzała każdą z nich i niczym nastolatka idąca na pierwsza randkę, kręciła
się przed lustrem i przyjmowała zalotne pozy. Jej białe, kręcone włosy niesamowicie
kontrastowały z błękitem lejących się tkanin. Wyglądała przepięknie!
Chwilę później zaproponowała wyjście na wspólna kolację.
Mimo, że oczy same mi się zamykały i czułam jak moje ciało powoli odpływa, to
zwyczajnie nie potrafiłam jej odmówić. Znalazłyśmy bardzo klimatyczną
restaurację w okolicach Little India i zamówiłyśmy chyba wszystkie możliwe
rodzaje indyjskiego jedzenia. Zaczynając od curry, po roti, chiappati, thosai,
samosę, kończąc na mysore pak. Każdy kęs próbowanych przez nas potraw wydawał
się być jeszcze lepszy od poprzedniego. Obserwowałyśmy gości i kelnerów
przenikających żwawo między stolikami. Było gwarno i tłoczno, a ja miałam
wrażenie, jakby świat wokół się zatrzymał.
Z zaciekawieniem słuchałam niesamowitych opowieści
Elizabeth. Jej niezwykle łagodny ton głosu i blask bijący z oczu sprawiały, że
mogłam je chłonąć bez końca. Liz większość swojego życia spędziła w Ameryce,
gdzie uczyła matematyki w jednej z miejscowych szkół. Kochała swoją pracę i
uczniów, ale po latach mówi, że poświęciła im zbyt wiele czasu, niejednokrotnie
zupełnie zapominając o sobie. Niewiele podróżowała, bo w wolnych chwilach
przytłaczały ją domowe obowiązki i milion spraw do załatwienia, które wydawały
się być wtedy najważniejsze na świecie.
Kilka lat temu odszedł jej mąż. John, w przeciwieństwie do
niej, uwielbiał podróże. To była jego największa życiowa pasja, uzależnienie.
Podróżował po całym świecie, docierając do najbardziej odległych i nieodkrytych
jeszcze miejsc. Przywoził mnóstwo zdjęć i pamiątek, które do dzisiaj zdobią ich
dom. Elizabeth nie zawsze pozytywnie przyjmowała informacje o kolejnych
wyprawach, ale wiedziała, że nie może go powstrzymać.
Po jego śmierci postanowiła odtworzyć mapę z krajami, które
odwiedził w ciągu ostatnich dziesięciu lat swojego życia. Okazało się, że
miejsc jest tak wiele, że połączone punkty zakreślają linię dookoła świata. Już
wtedy zaczął kiełkować w jej głowie pomysł o samotnej podróży śladami męża, ale
na realizację tego planu czekała jeszcze rok.
Liz do tej pory pamięta moment, w którym siedziała w
samolocie do Nowego Jorku. Miała wtedy
66 lat. Nikt nie brał tej podróży na
poważnie, a jej dzieci i wnuki robiły zakłady po ilu dniach wróci do domu.
Tymczasem ona nie wróciła do dziś. Od tamtej pory
przejechała samotnie dwie Ameryki, Australię, Nową Zelandię i Azję. W podróży
jest już ponad dwa lata i mówi, że nie prędko zamierza zakończyć wojaże. Wciąż
nie może uwierzyć, że przez te 24 miesiące wydarzyło się więcej niż podczas jej
całego życia.
Liz przejechała samotnie tysiące kilometrów.
Weszła na dziesiątki punktów widokowych.
Dziesiątki razy pływała po oceanach.
Dwa razy zanurkowała na Wielkiej Rafie Koralowej.
Miała dwa wypadki na skuterze.
Jedną operację.
Płakała sto razy.
Śmiała się ponad milion.
Przepłynęła samotnie jezioro Tekapo w Nowej Zelandii.
Nauczyła się gotować curry.
Zakochała się w buddyjskim mnichu.
Cztery razy została okradziona.
Pięć razy przegapiła lot.
Została pogryziona przez małpę na Bali.
Zachorowała na malarię w Tajlandii.
Raz skoczyła ze spadochronem.
Nauczyła się tańczyć salsę.
Tego wieczoru z jej ust padło tysiące słów. Wielu pewnie
nie zapamiętałam, ale to jedno zdanie
utkwiło mi w pamięci:
Pamiętaj dziecko, w życiu nigdy nie jest na nic za późno.
W drodze do hostelu opowiadała jeszcze wiele historii, ale w
mojej głowie kłębiło się tylko to zdanie. Kiedy wróciłyśmy do pokoju przez
uchylone okno wpływało ciepłe nocne powietrze. Tej nocy nie mogłam zasnąć.
Wracałam myślami do wielu miejsc, sytuacji, w których czegoś nie zrobiłam, nie
powiedziałam, bo wydawało mi się, że jest już za późno. Ile razy nie
zrealizowałam swoich planów, odpuściłam walkę o marzenia, bo wydawało mi się,
że już nie pora.
Dlatego gdziekolwiek teraz jesteś i cokolwiek teraz robisz,
przeczytaj te słowa jeszcze raz.
„W życiu nie jest na nic za późno.”
Nigdy nie jest za późno, by nauczyć się czegoś nowego.
Nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje postępowanie.
Nigdy nie jest za późno, by powiedzieć przepraszam.
Nigdy nie jest za późno na śmiech i płacz.
Nigdy nie jest za późno, by naprawić krzywdy wyrządzone w
przeszłości.
Nigdy nie jest za późno, by poprosić o pomoc.
Nigdy nie jest za późno, by odkryć swoje powołanie.
Nigdy nie jest za późno, by powiedzieć „kocham Cię”.
Nigdy nie jest za późno, by zrobić pierwszy krok.
Nigdy nie jest za
późno…
Brak komentarzy