Pierwsze, co czułam po wyjściu z autobusu w
Hanoi to przerażenie. Nie zdążyłam nawet wyciągnąć plecaka z bagażnika, a już
zostałam osaczona przez dziesiątki kierowców wykrzykujących: „taxi, taxi, motorbike!”.
Znalazłam się w cywilizacyjnej dżungli. Tysiące motorów, nieustający dźwięk
klaksonów, wielkie wieżowce i brak zasad ruchu drogowego.
Na dodatek, nie wiem co mnie podkusiło, żeby do
mojego mieszkania, znajdującego się na drugim końcu miasta, dojechać Uberem, i
to na motorze, z moimi dwoma plecakami… Żeby było ciekawiej, spośród wszystkich
kierowców nagabujących mnie na dworcu, nieumyślnie wybrałam najmłodszego z
nich, co okazało się dopiero po tym, jak zdjął kask. Oznaczało to, że jest pewnie
najmniej doświadczony na drodze, a szanse na to, że umrę w Hanoi wzrosły do 90%.
Drobniutki Wietnamczyk usiadł na skuterze, wcisnął
mój ogromny plecak pomiędzy nogi, drugi zarzucił na plecy, pozostawiając mi
zaledwie kilka centymetrów na siedzeniu. Zapytał się czy wygodnie siedzę,
docisnął mi kask tak, że ledwo oddychałam, szeroko się uśmiechnął, wykrzyczał „okey,
okey” i ruszyliśmy.
Kiedy ja modliłam się, żeby nie spaść z
siedzenia, on zdążył zapytać, jak się nazywam, skąd jestem, ile mam lat, czy mam
męża oraz ile zostaję w Hanoi. Przejeżdżając opowiadał o poszczególnych atrakcjach,
które mijaliśmy w mgnieniu oka. Na
większości skrzyżowań przejeżdżaliśmy na czerwonym świetle, ale na jednym z
nich, zatrzymaliśmy się na całe 30 sekund. Mój kierowca postanowił wykorzystać
ten czas na pogawędkę z kobietą na skuterze obok, później do kogoś zadzwonił, w
międzyczasie podłubał sobie w nosie, włączył muzykę na mini głośniku, a dopiero
kiedy pojawiło się zielone światło, włączył Google Maps i uświadomił sobie, że
jedziemy w złym kierunku…
***
Myślałam, że po wszystkich barwnych
opowieściach znajomych, którzy byli w Hanoi, jestem psychicznie przygotowana na
tę batalię, ale to miasto przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Każde
przejście przez ulicę, wydawały się być ostatnimi sekundami mojego życia.
Hałas, gwar i wszechobecne skutery potęgowały mój ból głowy i miałam ochotę
stąd uciec już po pierwszych 24 godzinach, ale niestety nie było to takie
proste... Jeszcze przed wylotem z Polski, zobowiązałam się, że będę mieszkać u
wietnamskiej rodziny przez 2 tygodnie, ucząc ich syna języka angielskiego. Po podobnym
doświadczeniu w Tajlandii spodziewałam się, że będzie to niesamowite przeżycie,
w końcu Wietnam jest nazywany krainą uśmiechu, a Wietnamczycy to ponoć
najmilszy naród w Azji.
Niestety trochę się rozczarowałam.
Rodzina, u której mieszkałam nie była mną
zbytnio zainteresowana. Rodzice chłopca, którego uczyłam, od rana do wieczora zajmowali
się swoimi biznesami i rozmawiałam z nimi tylko na początku pobytu i zaraz
przed wyjazdem. Myślałam, że tym razem po prostu nie miałam szczęścia, ale
okazało się, że podobne odczucia mieli ekspaci, mieszkający w Hanoi już od
paru miesięcy, a nawet lat. Tutaj, jak to często bywa w stolicach, życzliwość w
relacjach międzyludzkich zeszła na drugi plan, a życie zdominowała pogoń za
pieniądzem.
Przez te 14 dni próbowałam znaleźć tu swoje
kąty, ulubione restauracje, kawiarnie, parki, chciałam tak zwyczajnie
zaprzyjaźnić się z Hanoi. Po części się udało, bo zobaczyłam tu sporo fajnych miejsc i poznałam niesamowitych ludzi, ale czegoś zabrakło…
Zabrakło tej atmosfery, więzi, zabrakło
miejsc, w których mogłabym przebywać bez końca, zabrakło spokoju, zabrakło tej
magii, która sprawia, że mimo iż jesteś tysiące kilometrów od domu, to czujesz
się jak u siebie.
Brak komentarzy